W poczekalni ambasady hinduskiej

9:35

Siedzimy w poczekalni złożonej z kilku rzędów siedzień pod niebieskim, półprzezroczystym daszkiem. Jestem na 30tym miejscu w kolejce. 15 minut temu zrobiliśmy na szybko zdjęcia, bo nasze paszportowe okazały się za małe.

Stojąc w kolejce przed wejściem do poczekalni nie przyszło mi do głowy, że będą mnie przeszukiwać. Dopiero tuż przed wejściem natchnęła mnie nagła myśl: mam w plecaku nóż myśliwski. Szybko schowałem tuż przed bramką pod kamieniami. Kilka sekund później security guard przeskanował mój plecak. Wzięliśmy numerki i spodziewamy się, że lada moment ktoś przyjdzie do okienek.

Sprawdziliśmy jeszcze ceny opłat dodatkowych. Nie wiedziałem, że są jakiekolwiek. To co ja mam w cenie 43.000 RS za wizę? Zapomnieliśmy wypłacić dodatkowej kasy z bankomatu, jednak teleks i opłata za obsługę wynosi w sumie 500RS na styk. Dobrze, że 4 zdjęcia kosztowały nas tylko 300RS.

Dalej nic się nie rusza. Ktoś przyszedł, ale poszedł.

9:45 – token no 1. Wreszcie!

Śniadanie składało się do tej pory z pół snickersa, więc mam nadzieję, że pójdzie szybko.

Korzystając z dłuższej zdaje się chwili wspomnę jeszcze o wczorajszej wycieczce po mieście.

Po przepysznej kawie z lodami i zmiksowanymi ciastkami w, jak się dowiedzieliśmy później z przewodnika, znanej knajpie na Thamelu z targetem oczywiście na obcokrajowców, przecisnęliśmy się przez zatłoczone uliczki tej turystycznej dzielnicy stolicy Nepalu w kierunku dawnego pałacu króla.

Po podejściu w pobliżu budki strażników i liny rozciągniętej w poprzek drogi, którą prawie ominęliśmy nawet nie zauważając, wśród wszechobecnego, kolorowego tłumu, zostaliśmy zaczepieni przez licencjonowanego przewodnika. Wyjaśnił nam, że wstęp jest płatny, a poza tym w godzinę opowie nam o wszystkich najważniejszych punktach programu, obowiązkowych dla każdego, kto przybywa zwiedzić Kathmandu. Po zapytaniu skąd jesteśmy wyjmuje gruby, podniszczony kajecik i odnajduje napisaną po polsku referencję. Koszt wycieczki wraz z biletami: 3.000RS. Trochę dużo, ale decydujemy się u ruszamy za przewodnikiem.

– Mam na imię Ram – pokazał licencję przewodnika.

Zaczął od drzewa, takiego samego, pod którym Budda osiągnął oświecenie w Indiach. Opowiedział trochę o męskim i żeńskim pierwiastku, prawej i lewej stronie, kosmosie, itd.

Pokazał stopy Buddy w kapliczce wrośniętej w drzewo. Idziemy dalej. Zrobiliśmy 2 kroki i zobaczyliśmy leżącego tuż pod kapliczką mężczyznę. Ktoś trącił go nogą. Przeszliśmy nad ciałem, ale przewodnik zainteresował się i poobserwował. Leżący Nepalczyk miał jedną nogę podwiniętą, głowę na boku, na wpół otwarte oczy i ledwie widoczną pianę w kącikach ust.

– Ten człowiek nie żyje – stwierdził Ram spokojnie – Zobacz, nie oddycha. Nie żyje.

Faktycznie, klatka piersiowa spoczywała bez ruchu. Przewodnik poszedł w kierunku strażnika, który wolnym krokiem oddalał się od ciała. Powiedział mu kilka słów, pokazał ręką, lecz mundurowy nawet się nie obrócił, splunął tylko w milczeniu, chyba w ramach odpowiedzi.

Idziemy dalej. Przez chwilę nie mogę się skupić na tym, co nam przewodnik opowiada. Tak po prostu zignorował temat? Jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie – śmierć młodego człowieka w samym centrum Nepalu, wśród tysiąców turystów i mieszkańców. Chwilę później opowiadał nam o bogu Shiva, a dokładnie jego złej stronie. Bóg zniszczenia odpowiedzialny za nienaturalną śmierć, taką, jak śmierć tego młodego Nepalczyka.

Zgodnie z referencjami z kajetu, wycieczka jest krótka, ale treściwa – bardzo dużo się dowiadujemy. Przewodnik co chwilę się upewnia, że rozumiemy. Jeśli nie – stara się wyjaśnić wieloma innymi słowami i metaforami. Czasem ciężko zrozumieć co mówią Nepalczycy z racji ich akcentu, podobnego do hinduskiego. Mają za to bogaty zasób słownictwa.

Wewnątrz pałacu króla znajduje się miejsce rytualnej rzeźni, gdzie zabija się zwierzęta w czasie różnych świąt. Dowiadujemy się, że tika – kropka na czole, którą teraz robi się z czerwonego, dostępnego wszędzie proszku, wywodzi się z rytuału naznaczenia krwią zaszlachtowanych w tym miejscu zwierząt. Zobaczyliśmy jednak tylko drzwi otwierające dziedziniec – do środka nie wolno wejść nawet Nepalczykom – świętego miejsca strzeże uzbrojony w długą broń facet. Dość śmierci na dzisiaj – pomyślałem odwracając wzrok od obserwującego nas uważnie strażnika.

11:15 – w końcu nasza kolej! Kasia pierwsza. Szybkie sprawdzenie i… błędy w formularzu. Nie dość, że nie możemy uzyskać wizy na 6 miesięcy, to jeszcze pomyliliśmy daty wydania i ważności paszportu. Wychodzimy. Już się nie uda dzisiaj tego załatwić, bo zostało 40 minut, a następny numerek, jaki dostajemy od automatu to 58. W dodatku nóż, który zostawiłem pod kamieniem przed wejściem, zniknął. Ech… Chodźmy na śniadanie. Pierwsze starcie z ambasadą: 0-1 dla Indii.

Dobrze, że opłata za wizę dopiero po sprawdzeniu wniosku. Jutro będziemy lepiej przygotowani.