Bułgaria też mafia...

Jest 7:05, wschód już minął, ale gruba warstwa chmur ledwo jeszcze rozświetla bułgarski krajobraz. Stoimy na parkingu pełnym kałuż. Do granicy z Turcją może kilometr. Minęliśmy dziesięciokilometrową kolejkę TIRów. Dlaczego? Nie mam pojęcia, a bariera językowa nadal nie pozwala dowiedzieć się intrygujących szczegółów.

Jesteśmy przygotowani do przekroczenia granicy na piechotę. Plecaki spakowane, wysiadamy i idziemy w kierunku oczekujących na odprawę nielicznych osobówek. TIRem nie damy rady, bo „polis – problem”. Umawiamy się jeszcze tylko, że poczekamy zaraz za przejściem i razem pojedziemy do Stambułu.

Nie możemy mu się dziwić. Wczoraj na rozdrożu zatrzymała nas policja, tym razem sprawdzając również kabinę pod kątem ilości osób. Z żywej dyskusji wywnioskowaliśmy:

Policjant: – Jeśli karambol – big problem.

Turek: – Noł problem, a poza tym kilka kilometrów dalej nas rozsadzi do swojego kolegi.

Nie bardzo wiadomo, czy przekonała go taka argumentacja, ale zabrał się do dalszych rutynowych czynności sprawdzających. Tacho, papiery przewozowe, bilety… Zabrali wszystko do auta i po chwili rozmowy kazali jechać za sobą. Jakiś problem. Jedziemy. Ponad 20 km później dojechaliśmy do rozpadającego się bułgarskiego miasta. Minęliśmy po drodze szereg nieużywanych zdaje się od lat słupów trakcji trolejbusowych. Autobusy niby nowe, ale bloki mieszkalne straszyły sypiącym się szarym tynkiem i zżartymi przez rdze balkonami.

Mocno zniszczoną nawierzchnią wjechaliśmy na ogromny parking, obsadzony sporadycznie grupkami TIRów i autobusów. Zatrzymaliśmy się obok radiowozu pod dwupiętrowym budynkiem z plastikowymi oknami i niedokończoną elewacją. Kierowca poszedł kontynuować żywą dyskusję.

Wrócił po kilkunastu minutach objaśniając:

– Polis problem. 2200 euro.

– ?! – zapytaliśmy gestami

Wskazał tacho. Zrozumieliśmy natychmiast: big problem. W Polsce za przekroczenie godzin pracy nawet o kilka minut też nakładają wysokie kary po 5000 zł.

Turek po drodze wielokrotnie z kimś rozmawiał przez telefon, co poskutkowało przyjazdem białego vana z dwoma przykurzonymi facetami. Zniknęli wszyscy w środku, a my, czekając cierpliwie na rozwój sytuacji, poszliśmy w kimkę.

Po kilkudziesięciu minutach drzemki usłyszeliśmy rozmowę wracającego kierowcy, żegnającego się ze śmiechem i całującego dwukrotnie w policzki z kierowcą białego samochodu. W ręce trzymał zwinięte w rulon dokumenty. Czyżby wreszcie koniec niemiłej przerwy w podróży? Biały samochód odjechał, kierowca wsiadł i bez słowa odpalił TIRa. Jedziemy!

– Ein tausend euro. Bulgaria europa! – prychnął. – Bulgaria mafia!

Podczas gdy spisuję wczorajszą historię nadal stoimy w kolejce na granicy. Jesteśmy po niezbyt przespanej nocy. Wieczorem dojechaliśmy 30 km przed granicą BG – TR. Nasz kierowca, jak przystało na porządnego tureckiego gospodarza, wziął nas po tankowaniu do restaurante, czyli kolejnego tureckiego azylu. Przyjechał tu też, poznany w podobnym miejscu w Rumunii, kolega po fachu. Spędziliśmy kilka nocnych godzin przysłuchując się śpiewnym rozmowom i spontanicznym wybuchom śmiechu, wcinając orzechy i popijając je piwem.

Mieliśmy wyruszyć ok. 4tej rano, wyjechaliśmy przed 6tą.

Nadal czekamy. Ruch na granicy jest rzadkim zjawiskiem. Póki co życiem wykazują się głównie ptaki i koparki za ogrodzeniem z drutu kolczastego. Czasem z naprzeciwka nadjeżdża samochód osobowy, a teraz przejechał pierwszy TIR. Jakiś facet w kamizelce odblaskowej z torbą podróżną kręci się tu-i-tam, pewnie czeka na kogoś z Turcji.

8:42 – przejechało w sumie 10 TIRów i kilkanaście osobówek, z czego połowa na niemieckich blachach. Ruszamy.