Orzeł wylądował, czyli witamy w Nepalu

Kathmandu, Nepal.

Mały, niebieski pokoik z dwoma szerokimi, za to krótkimi łóżkami. Drewniane stojące półki i stoliki. Za główne oświetlenie robi tu świetlówka. Siedzę na dywanie i podziwiam zdjęcie z Pokhary z widokiem na Annapurny oraz ilość gratów zgromadzonych tu przez naszego gospodarza.

Widok z zasłoniętych niebieskimi firankami okien raczej nieciekawy: kilka metrów za balkonikami wyrastają czteropiętrowe ceglane budynki. Nasz pokój umiejscowiony jest na drugim piętrze. Pomiędzy budynkami wylania się pojedynczy słup z przymocowanymi do niego kablami. Prąd ciągnięty jest tu podobnie jak w Rumunii – naście kabli w totalnym nieładzie.

Trochę jeszcze zaspany przypominam sobie, jak my tu w ogóle trafiliśmy.

Nocleg znaleźliśmy tydzień przed wyruszeniem z Polski. Dostaliśmy wstępny adres i nr telefonu do Trideva. Na lotnisko dolecieliśmy po 26 h od wystartowania z mieszkania w Istambule, z 10-godzinną przerwą w Sharjah, UAE.

Lotnisko nie przypominało żadnego mi znanego. Raczej dworzec autobusowy z nisko zawieszonym sufitem. Duża sala z filarami, na każdym filarze lustro. Pod ścianą długie półki z wnioskami wizowymi dla obcokrajowców i innymi papierami również obowiązkowymi dla lokalsów. Po drugiej stronie „bramki”. Nasze były dwie. Każda z nich składała się z lady, przy której siedziało aż czterech urzędników. Pierwszy pobierał opłatę wizową: 40 USD za 30-dniowy pobyt. Przesuwał papiery do kolegi po lewej, a my za papiery, aż do wydania paszportu.

Kolejki całkiem sprawnie obsłużonych bardzo niecierpliwych przyjezdnych znikały za bramkami, mijając mundurowego w głębi budynku. Idąc w ich ślady, dotarliśmy do strefy bagażowej. 4 strefy, nasza niby trzecia. Przeszukujemy porozrzucane wzdłuż taśmy bagażowej pakunki, jednak żadne nie przypomina naszych, owiniętych dla bezpieczeństwa folią plecaków. Z lekkim niepokojem zaczynamy szukać wśród tych z Hongkongu. Na szczęście leżały spokojnie niedaleko czerwonego kajaku Brytyjczyka. Panuje szczyt sezonu, a najpopularniejsze aktywności w tym rejonie to trekking i rafting.

Szczęśliwi, że dotarł nasz bagaż w całości, choć z widocznymi przetarciami na folii, ruszamy do wyjścia. Po drodze mijamy skanery, naszych jednak nie prześwietlają.

Najpierw usłyszeliśmy tłum i gwizdki. Dopiero później zobaczyliśmy tłum Nepalczyków, niecierpliwie biegających w każdym kierunku i policjantów, którzy chyba chcieli kierować ruchem pieszych, bo samochodów nie było zbyt wiele w tej okolicy.

W tym ogólnym chaosie podchodzi do nas Nepalczyk i całkiem niezłym angielskim zaczyna wypytywać, gdzie chcemy jechać, proponując nam taxi. Pytamy, ile za transport do Thamelu – turystycznego centrum Kathmandu.

– 750 rupii – odpowiada rzeczowo – Jedziemy?

– Najpierw ATM musimy znaleźć – stopuję jego za duży dla mnie w tym momencie entuzjazm. Ile to w ogóle jest?!

– Tak, ATM, chodźmy – wskazuje kierunek.

Po drodze przeliczamy. 100 rupii to 3 zł, albo 1 dolar. Całkiem spoko. Bankomat z oporem przyjmuje kartę i wypłaca 200 rupii za mało. Prowizja? Potwierdzenie wypłaty o niczym takim nie wspomina. Chcemy jednak już dotrzeć na miejsce i odpocząć po długiej przeprawie z wieloma niewiadomymi, więc ignorujemy brakującą kwotę.

W oczekiwaniu na Kasię wypłacającą pieniądze bardzo miły Nepalczyk pyta o dokładny adres hotelu. Nie jedziemy do hotelu, ale nasz plan D zakłada możliwość podejścia do jednego w pobliżu Thamelu. Dowiaduje się, że o tej porze wszystko jest zamknięte i może nam dać nocleg za 20$.

– Drogo – znowu zbijam jego entuzjazm.

– Ale czysto!

– Zobaczymy.

– Tak! Zobaczcie!

Nie o to mi chodziło…

– Najpierw chcemy dojechać tam, gdzie wskazałem, tam jest nasz przyjaciel.

– OK, no problem.

Idziemy do samochodu. Okazuje się, że tak naprawdę to facet tylko szuka klientów, bo zna dobrze angielski i potrzeby turystów stykających się z Nepalem zaledwie od kilku minut, a kierowca „taksówki” jest kto inny. Cudzysłów oznacza stara, biała, zdezelowana, prywatna Toyota z kierownicą po prawej stronie. No tak! Ruch lewostronny.

– Daj nr telefonu do Twojego przyjaciela, taksówkarz zapyta o dokładny adres.

Wykreśliliśmy numer z jego telefonu, odezwał się zaspany głos. Szybko przedstawiłem sytuację i oddałem słuchawkę kierowcy. Szybka wymiana zdań, możemy jechać.

Droga, na którą wyjechaliśmy, była bardzo wyboista, więc ciasne autko o miękkim zawieszeniu bujało się we wszystkich kierunkach.

Z początku myślałem, że droga jest w remoncie. Po kilkunastu minutach uznałem, że chyba całe miasto jest w remoncie. Zaledwie fragmenty były w stanie pozwalającym na rozwinięcie prędkości większej niż 30 km/h. Miasto to zresztą określenie nieco na wyrost. Spodziewałem się, że stolica kraju będzie przypominać choć trochę miasta europejskie. Tu jednak wygląda to jak gęsto zabudowana wielka wioska. Co chwilę mijaliśmy w ciemności szwendające się psy. Czasami krowy lub kozy. Budynki wzdłuż szerokich ulic tu i ówdzie oświetlonych, chowały w sobie, sądząc po licznych szyldach nad garażowymi, opuszczanymi drzwiami, sklepy i inne punkty usługowe.

Taksówkarz zapiął pasy – zbliżamy się do kilku mundurowych stojących na poboczu przy oznakowanych samochodach. Nie zatrzymują nas, jedziemy dalej wśród niskiej zabudowy. Na rogu ulicy płonie ognisko, wokół siedzi grupka ludzi. Jest ciepło – ok. 21 st. C.

Jedziemy w ciszy, kierowca nic nie mówi, ciemno, mało ruchu na ulicach, miasto śpi. Zatrzymujemy się. Kierowca dzwoni do naszego gospodarza. Widać jakiś hotel, różniący się od innych budynków napisem „hotel”. Pyta, czy to tu. Chyba nie…

Jedziemy jeszcze kawałek, Nepalczyk trąbi kilka razy. Z ciemnej uliczki wychodzi młody człowiek – to pewnie Tridev. Witamy się, wyciągamy plecaki, płacimy 800 rupii. Kierowca nie ma jak wydać, zamiast reszty wolimy iść już spać.

Gospodarz prowadzi nas wąską uliczką przez bramkę, niskie drzwi na drugie piętro. Wita nas rudy piesek Bari. Zostawiamy plecaki w niebieskim pokoiku i idziemy się przywitać z kuzynem Trideva. Rozmawiamy jeszcze chwilę w małym, przytulnym saloniku ze zdjęciami rodziny na ścianach i ręcznie robionymi ozdobami.

Żegnamy się szybko i idziemy wreszcie ułożyć się w pozycji horyzontalnej na drewniane wyrko przykryte grubymi derkami. Długo jeszcze nie możemy jednak usnąć, wsłuchując się w ciszę miasta. Spokój. Rano zaczniemy kolejno zaliczać nasze proste misje. Zaczniemy od śniadania.