Sanjay, czyli prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie

Pamiętacie Sanjay’a? Pisaliśmy o nim przy okazji wesela, na które zostaliśmy zaproszeni. Cóż, Sanjay okazał się chodzącym, hinduskim wcieleniem tytułowego, staropolskiego przysłowia, ale od początku…

Obiecaliśmy sobie małą rozpustę po nieco monotonnym menu podczas camel safari i, aby ją urzeczywistnić, wybraliśmy się do zacisznej knajpki Free Tibet (którego właścicielem jest oczywiście mieszkający teraz w Indiach uchodziec z Tybetu). W karcie, obok obowiązkowych pozycji kuchni tybetańskiej, takich jak momo czy thukpa, znaleźć można również perełki takie jak musaka czy francuskie bagietki. Te ostatnie marzyły nam się od kilku dni. Na miejscu zagadał do nas wspomniany już wcześniej Czech – Yirka. Od słowa do słowa i 3h później nadal siedzieliśmy przy tym samym stole, sącząc lassi, a Yirka jedząc obiad, bo od zamówionego wcześniej śniadania zdąył już zgłodnieć.

Yirka to człowiek pełen pasji – podróżnik, fotograf, etnograf i przyrodnik w jednej osobie (zerknijcie na dzieło jego życia: http://vanishingworldphotography.com/). Połączyło nas wspólne narzekanie na wyciągających ręce po każdą rupię Hindusów, słodkie poranne lenistwo i brak pośpiechu – większość turystów wpada gdzieś i ze ścisłym planem w ręku zalicza kolejne punkty wycieczki, strzelając foty bez refleksji i uśmiechu. A my siedzieliśmy, gadaliśmy i zastanawialiśmy się, co by tu właściwie z dzisiejszym dniem począć.

Postanowiliśmy spędzić trochę czasu w kafejce internetowej, a z Yirką umówiliśmy się na wieczorny spacer nad jezioro Gadisar Lake, świetny punkt widokowy na zachód słońca. Jeziorko okazało się być pełne imponujących rozmiarów sumów, codziennie dokarmianych chlebem przez turystów. Zachód był piękny, a po zmroku wyznaczyliśmy sobie kolejny, jakże ambitny cel: kolacja we Free Tibet 🙂 Nie przeszliśmy chyba 200 m, jak zapytałam:
– Michał, masz aparat, prawda?
– … nie… musialem go zostawić na schodach.

Michał szybko wrócił się do miejsca, gdzie jeszcze 3 minuty temu siedzieliśmy, ale po aparacie nie było już śladu… Szukaliśmy długo, pytaliśmy przechodniów i biegaliśmy za zjawami – bez skutku.

– Ale przecież tu nikogo oprócz nas nie było! – nie mogłam uwierzyć w cudowną dematerializację.
– Był, tyle co minęliśmy się trzech Hindusów, musiałaś ich nie zauważyć – sprowadził mnie na ziemię Michał.
– No to po aparacie. Szkoda zdjęć, ale cóż – stało się, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Chodźmy na kolację.

Yirka długo nie mógł uwierzyć, że tak spokojnie to przyjmujemy i że nie wydzieram się właśnie na Michała, wyzywając go od idiotów. Dla niego, profesjonalnego fotografa, utrata aparatu to największy koszmar, jaki może sobie wyobrazić. Mnie było co prawda trochę żal fotek z pustyni, ale cieszyłam się jednocześnie, że systematycznie zrzucaliśmy z karty dotychczasowe zdjęcia. A aparat? Cóż, rzecz nabyta, kupimy coś nowego. Michał był ciut bardziej przybity, ale też daleki od szału, w który wpadłby pewnie nasz czeski kolega.

Postanowiliśmy, że jutro rozwiesimy przy jeziorze ogłoszenie o zgubionym aparacie z prośbą o zwrot choć karty z fotkami, a nóż się uda?

Następny dzień rozpoczęliśmy jeszcze bardziej leniwie, niż poprzednio, wylegując się w charyzmatycznym hoteliku, którego właścicielem był przed laty przewodniczący Jaisalmeru. Na śniadanie płatki z mlekiem na balkoniku, który służył mu do publicznych przemówień. Nasza ulubiona kafejka owierała się późno, więc zgodnie z obietnicą poszliśmy odwiedzić Sanjaya, korzystając z jego lunchowej przerwy w pracy.

Ten, rozpromieniony, że dotrzymaliśmy słowa, zaprosił nas na domowy obiadek (trzeba przyznać, że jego mama i żona świetnie gotują!) i swoim bardzo łamanym angielskim próbował opowiedzieć nam jak najwięcej o sobie i swoim synku, Pushkarze. Niespełna pięcioletni szkrab żwawo dokazywał między nami, próbując wcisnąć nam do plecaka ogromne ilości mydła – co okazało się później jego ulubionym produktem użytku domowego 🙂

Przy okazji podzieliliśmy się z naszym nowym przyjacielem historią zgubionego aparatu – pocieszał nas, jak umiał, powtarzając w kółko:
– No tension, no tension! Smile!

Historią przejął się też bardzo właściciel kafejki (ten sam, który zaprosił nas na wesele) i zgodził się, by na ogłoszeniu podać jego numer telefonu.

Przy jeziorze, ledwo tylko zaczęliśmy przyklejać pierwszą z kartek, zebrała się wokół nas grupka Hindusów, którzy gestami i pojedynczymi słowami kazali nam usiąść i poczekać. Pojawiła się w nas iskierka nadziei, ale po 10 minutach, zamiast szczęśliwego znalazcy naszej zguby przed oczami wyrósł nam nie kto inny, jak Sanjay! Okazało się, że doprowadzając swojego szefa do furii był nad jeziorem już 2 razy, rozpytując, czy ktoś czegoś nie wie, i zostawiając swój numer telefonu.

Trzecia wspólna próba była nie bardziej owocna, niż pozostałe, dlatego Michał rozpoczął konsultacje z Yirką, jaki aparat powinniśmy kupić w zamian.

Sanjay pozostał jednak niezmordowany i zaciągnął Michała nad jezioro i kolejnego dnia. Znów zaczepili wiele osób, właścicieli przybrzeżnych kramików i sklepików, którzy, obiecując popytać, pocieszali:
– Jaisalmer to małe miasto, ale przyjeżdża teraz dużo turystów i mieszkanców z okolicznych wiosek. Jeśli to był ktoś stąd, to odzyskasz swoją zgubę.

Poszukiwania zainteresowały również właściciela łódki:
– Dajcie ogłoszenie do lokalnej gazety – wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł.

Chwilę później pędzili w trójkę na motorze przez zatłoczone ulice na drugi koniec miasta, by w dwóch różnych biurach zostawić darmowe ogłoszenia w języku hindi.

Ustaliliśmy z właścicielem kafejki, że da nam znać, jak coś się ruszy w sprawie – następnego dnia wyjeżdżaliśmy już w kierunku Udaipuru.

Ostatniego dnia pobytu schowaliśmy się do południa przed słońcem i hałasem w jednej z restauracyjek, by rozpocząć powoli proces żegnania się ze wszystkimi. Standardowo na 1 po południu wybieraliśmy się do kafejki – o tej porze zazwyczaj już była otwarta przez niespieszącego się nigdzie starszego pana.

Jeszcze dobrze nie weszliśmy do środka, jak Badri zaczął energicznie machać, łapiąc za słuchawkę telefonu i wołając w naszym kierunku:
– I have good news! Good news!

Po chwili roześmiany od ucha do ucha, roztrzęsiony od rozsadzającego go entuzjazmu, podjechał na motorze Sanjay.
– Come, come! Your camera is in newspaper office!

Coś, co wydawało nam się niemożliwe, okazało się prawdą – aparat został rano odniesiony do biura gazety przez młodego muzułmanina, który został poproszony na miejsce, gdy wraz z Sanjayem podjechaliśmy na motorze, przeciskając się znów przez wąskie uliczki pełne ludzi, krów i kramików.

Komisyjnie, w obecności wszystkich, pracownik gazety  wyjął z sejfu mały, czarny aparat kompaktowy:
– To ten?
– Tak!

Muzułmanin podał Michałowi aparat, co niesamowicie szczęśliwy Sanjay uwiecznił na zdjęciu.

Ale tylko zdjęcia się liczą, więc szybko sprawdzamy stan karty… Pusta!

Obiecaliśmy 1.000 rupii nagrody za kartę ze zdjęciami, ale niestety mamy tylko aparat. Tak czy inaczej nagroda się należy, przynajmniej za aparat. Wręczamy dwie pięcsetki, ale muzułmanin odmawia. W końcu przekonany przez naszego przyjaciela bierze banknoty, ale oddaje połowę kwoty.

W międzyczasie chłopaki  po szybkim porozumieniu w hindi podrzucili:
– Pojedziecie teraz do mojego przyjaciela – mówi pracownik gazety. – Dacie mu kartę a on spróbuje odzyskać dane.

Dziękujemy wszystkim bardzo serdecznie i znów pędzimy na motorze pod fort, gdzie pozostawiamy kartę i, zapewnieni, że powinno udać się odzyskać 95% fotek, poszliśmy za hinduskim przyjacielem, który oprowadził nas po jego (i jego syna Pushkara) ulubionych miejscach w Jaisalmerze. Po drodze zafundował nam lody, dosę, zabrał nas do świątyni jednego z jego bogów i przedstawiał przyjaciołom, których miał w całym mieście.

Na 2,5 godziny przed odjazdem pociągu trzymaliśmy w rękach pendrive z odzyskanymi fotkami, a wokół nas skakał z radości Sanjay – jedyna osoba, która do końca wierzyła w szczęśliwe zakończenie całej historii 🙂

Jego zapał i energia były nieocenione, a bez jego pomocy nasz aparat byłby pewnie pozostał w Jaisalmerze. Co cenniejsze, zyskaliśmy niesamowicie szczerego i oddanego przyjaciela, który już dziś zaprosił nas na ślub syna, który odbyć ma się za +/i 18 lat.

Děkuji, Yirka!

Bahut, bahut dhanyavad, Sanjay!
धन्यवाद

PS: Rozumiecie już teraz, czemu ostatnie wpisy były bez fotek? 🙂 Nadrobimy wkrótce!