Zaproszenie na ślub

Badri, właściciel malutkiej kafejki internetowej, z której korzystaliśmy, na wieść o tym, że jesteśmy z Polski, uradowany wyciągnął z szuflady garść pocztówek od swojego polskiego przyjaciela – dr. Krzysztofa Wolskiego – pracownika Muzeum Etnograficznego w Krakowie. Miał okazję gościć go w Jaisalmerze lata temu, gdy dziś 60 tys. miasto liczyło zaledwie 4 tys. mieszkańców, a pustynia rozpościerała się zaraz za murami fortu. Obaj panowie na tyle przypadli sobie do gustu, że ich korespondencyjna znajomość przetrwała lata.

Sympatyczny staruszek ugościł nas herbatą, a wraz z rachunkiem za korzystanie z komputera wręczył nam zaproszenia na jutrzejszy ślub swojej siostrzenicy. Na główną część ceremonii niestety nie mogliśmy się wybrać. Następnego dnia ruszaliśmy już na camel safari, ale wzięliśmy udział w poprzedzającym zaślubiny procederze przekazania prezentów pannie młodej.

Od godziny 17 do 19tej pod rodzinnym domem najstarszego członka rodu zbierali się kolejni krewni, przynosząc ze sobą pięknie opakowane podarki. Mężczyźni rozsiadali się przed domem, kobiety znikały wewnątrz, a pomiędzy nimi biegały rozbawione dzieci. Nasz gospodarz przedstawiał nam co ważniejszych członków rodu, opowiadając jednocześnie o tym, co działo się przed naszymi oczami. Tradycja nakazuje, by wszelkie prezenty trafiły do młodej pary na dzień przed zaślubinami, a pochodzą one jedynie od najbliższych (na samym ślubie, jak się później okazało, było ok. 1500 gości). Napływający goście witając się z Badrim, na znak szacunku, dotykali jego kolan, a on odpowiadał dotykając ich łokcia. Po tym, jak rodzinka była już w komplecie, kobiety podzieliły podarunki, każdemu z mężczyzn wręczając przynajmniej po 1 (Michał też dostał swój przydział). Po tym rozparcelowaniu procesja gości przy akompaniamencie bebnów ruszyła pod dom panny młodej, przystrojony na tę okoliczność kwiatami i lampkami choinkowymi.

Mężczyźni kolejno podchodzili do panny młodej, która w podzięce za dary znaczyła ich czoła i częstowała słodyczami.

Następnie cała czereda ruszyła do domu weselnego, gdzie czekał na nas poczęstunek – thali w nieograniczonych ilościach. Po skończonym posiłku (czyli umyciu rąk nad właściwie cały czas pełnym talerzem), wychodząc, zostaliśmy dodatkowo obdarowani kokosami i 10-rupiowymi banknotami, a nasze policzki zostały umazane purpurową mazią.

Jeszcze pod domem panny młodej nasz gospodarz wyznaczył nam opiekuna – Sanjaya, który dzielnie dbał, byśmy się nie zagubili, najedli do syta, a na koniec odwiedzili i jego dom. Obiecaliśmy, że z pewnością zawitamy do niego, jak tylko wrócimy z pustyni.

Nadmiar wrażeń tego dnia sprawia, że niemal zupełnie zapominamy, że kupiliśmy dziś bilety do Tajlandii – wylot z Kalkuty 27.01.