Varkala

Wciąż w Varkali. W oczekiwaniu na zwrot pieniędzy z eBay’a spędzamy miło czas w Varkali, ciesząc się z faktu, że przez dłuższy czas jesteśmy w jednym miejscu, bez konieczności pakowania plecaka. Miło jest móc poczuć się gdzieś niemal jak u siebie, witać się co rano z tymi samymi staruszkami ze sklepu pod nami i widzieć uśmiechy ekipy Sun Set Café, gdzie codziennie chodzimy na kolację.

Zadziwiające jest, za jak błahymi rzeczami można zatęsknić. Marzy nam się np. stół kuchenny i możliwość zrobienia sobie nieograniczonej ilości herbaty, bez konieczności wychodzenia do knajpy. I żeby tą herbatę można było wypić z kubka, takiego prawdziwego, dużego kubka z uchem! Bo w Indiach herbata występuje albo w niskiej filiżance albo wysokiej i wąskiej szklance. I jak super byłoby się w końcu móc wytrzeć normalnym a nie szybkoschnącym ręcznikiem! I choć wiemy, że czas dzielący nas od powrotu zleci tak, że nawet się nie obejrzymy, to nic nie możemy poradzić na to, że nasze myśli nie chcą nas słuchać i wciąż uparcie biegną w kierunku Polski…

Ale dość marudzenia i rozczulania się! Pomijając oczywiste zalety pięknych plaż i otaczających je klifów, sprawiających, że zachody słońca są tu niezapomniane, Varkala ma do zaoferowania znacznie więcej. Samych plaż jest kilka, a najwięcej życia toczy się na najmniejszej z nich, hinduskiej. To tu codziennie obserwować można kapłanów udzielających różnych obrzędów. Tu też podczas dni świątecznych zbierają się tłumy (ubranych w większości na żółto) wiernych, by oddać cześć swoim bogom w tym świętemu miejscu.

Odchodząc nieco od morza znaleźć można po jednej stronie drogi starą świątynię a po drugiej spory zbiornik wodny z ghatami. Siedząc na tyłach absolutnie nie-turystycznej, obsługującej głównie rikszarzy, kantynki, obserwować można rytualne kąpiele Hindusów, którzy zanurzenie w wodach zbiornika traktują jako nieodłączną część wizyty w świątyni.

Nieopodal świątyni spotkać można zaklinacza węży z jego piszczałkami i wiklinowymi koszykami, kryjącymi posłuszne mu kobry. O spotkaniu z tą sztuką marzyłam od przyjazdu do Indii i dopiero tu, zupełnie przypadkiem udało mi zobaczyć jadowite bestie zauroczone dźwiękami piszczałki. Podekscytowana wróciłam do pokoju, od progu oznajmiając Michałowi radośnie:

– Widziałam węże! Jeeej!!

Niedaleko od Varkali, bo niecałe 15 km, jest też coś, co chyba można by określić stadniną słoni. Niewielki przybytek opiekuje się 10 słoniami, które w świąteczne dni służą w świątynnych paradach. Podczas naszej wizyty mieliśmy okazję obserwować 4 olbrzymy – pozostałe oddelegowane były właśnie na świątynną służbę. Słonie podziwiać można nie tylko z daleka: słonia można nakarmić, zrobić sobie z nim zdjęcie a nawet się na nim przejechać, co też i Michał w ramach obiecanego prezentu urodzinowego uczynił. Wsiąść na słonia nie jest łatwo, bo nie siada on posłusznie na ziemi, jak wielbłąd. Najpierw więc trzeba wejść na specjalne podwyższenie i dopiero z niego wgramolić się można na grzbiet zwierzęcia.

– Aaa… Ależ on drapie!! Ze zdziwieniem skonstatował Michał po usadowieniu się na słoniu.
– Ojej, faktycznie – przyznałam mu rację macając słonia po brzuchu i przypatrując się bliżej jego porośniętej ostrą, kłującą szczeciną skórze.