Nabywania Nexusa historia przydługa

Zaczęło się w Hampi, gdzie mieliśmy dużo czasu na rozważania wszelkich za i przeciw kupna jakiegoś tabletu. ‘Za’ zwyciężyło, trzeba było jeszcze wybrać co kupujemy. W szranki stanęły 2 urządzonka. Godziny spędzone przez Michała w kafejkach internetowych na forach i specjalistycznych portalach, skrupulatne wpisywanie w tabelkę wad i zalet i mieliśmy zwycięzcę: ASUS Nexus 7. Wydawało nam się, że najtrudniejsze, czyli proces decyzyjny, mamy za sobą. Nie mogliśmy się bardziej pomylić…

Mysore

Hampi było malutką wioską, więc na zakupy wyruszyliśmy do Mysore, jednego z większych miast w okolicy, które i tak było na naszej liście ‘Zobaczyć’. Uzbrojeni w adres znalezionego w sieci sklepu ruszyliśmy w miasto. Nie było łatwo, ale w końcu znaleźliśmy poszukiwany punkt sprzedający…artykuły papiernicze. Z elektroniki i najnowszych technologii miły pan mógł nam co najwyżej zaproponować kalkulator.

Nie zrażeni niepowodzeniem, rozpoczęliśmy wędrówkę po okolicy, aż w końcu trafiliśmy na prawdziwe zagłębie sklepów ze smartfonami. Wydawać by się mogło, że jesteśmy w domu. Pierwszy, drugi, trzeci, dziesiąty sprzedawca słysząc nazwę ‘Nexus’ robił wielkie oczy, kręcił głową i pytał, czy może nie chcemy jakiegoś Samsunga, ewidentnego króla hinduskiego rynku mobilnych technologii.

Kolejna wizyta w kafejce internetowej, znajdujemy nr do autoryzowanego sklepu ASUSa w Mysore i niedalekim Bangalore. Zostawiam Michała w kafejce i idę szukać budki telefonicznej. Wracam po chwili z wieściami:

– W Mysore nie mają, a w Bangalore jest tylko droższa 32GB wersja.

Niedobrze, bo chcemy kupić tańszą 16GB konfigurację.

No to może kupimy on-line?

Będzie to oznaczało pozostanie w jednym miejscu na dłużej w oczekiwaniu na przesyłkę, ale co tam! Skoro w stacjonarnych sklepach się nie da, to spróbujmy tak. Tylko gdzie by tu w takim razie się zabunkrować? Powinno to być jakieś fajne miejsce, żeby nam się miło czekało. Decydujemy się na górski kurort Ooty – powinno nam tam być dobrze!

A po drodze…

Po drodze do Ooty był Muthanga National Park, który od dawna chcieliśmy odwiedzić ze względu na żyjące tam dzikie słonie. Trzy godziny w autobusie i wysiadamy w położonym blisko parku Sultan Bathery. Tradycyjna pielgrzymka od hotelu do hotelu w poszukiwaniu taniego noclegu, ale nigdzie nas nie chcą! Wiemy, że jest szczyt sezonu, że Boże Narodzenie itd., ale miasto nie wygląda na zalane dzikimi tłumami turystów. Recepcjoniści zasłaniają się brakiem miejsc, bo przerasta ich procedura meldowania zagranicznych turystów. Sultan Bathery leży poza utartym szlakiem ‘białych’ i znajdujące się w naszym zasięgu cenowym hoteliki nie posiadają potrzebnych do zarejestrowania nas formularzy. Po długich poszukiwaniach stajemy przed wyborem: wilgotna i ciemna nora za 600 RS czy ekskluzywny, przestronny i czyściutki pokoik z telewizorem za 900. Dochodzimy do wniosku, że w końcu są święta i coś nam się od życia z tego powodu należy!

Przemiły recepcjonista MintFlower wyjaśnia nam jak rano dostać się do parku i podpowiada, że jeszcze dwóch innych gości się tam wybiera i możemy z nimi podzielić się kosztami jeepa (indywidualne wycieczki po parkach narodowych w Indiach są chyba niewykonalne, trzeba mieć przewodnika i/lub wynajęty samochód). Razem więc z dwoma młodymi Hindusami objeżdżamy wyznaczoną trasę i udaje nam się zobaczyć jelenie, sarny i pawie… Wymarzonych słoni ani widu, ani słychu. Za to bardzo fajnie rozmawiało nam się z chłopakami – oni ciekawi naszych przemyśleń na temat Indii, my ich podejścia do życia. Będziemy mieli jeszcze okazję o tym wszystkim porozmawiać, gdy los ponownie przetnie nasze ścieżki w Varkali, ale teraz rozchodzą się one w przeciwnych kierunkach: ich droga prowadzi na wybrzeże, do Kochi a nasz cel to Ooty i wzgórza Nilgiri.

Ooty, 2200 m npm

Wymyśliliśmy sobie, że święta i Sylwestra spędzimy w górach. W Ooty mieliśmy też zamiar poczekać na Nexusa. Niestety, miasto dość mocno nas rozczarowało swoim klimatem, a właściwie jego brakiem. Górski kurort miał wszelkie wady dużego miasta: tłok, smog, korki i wszechobecne klaksony. Do tego zimne noce z temperaturami w okolicach zera. Zaletę miało jedną: dostępną na każdym kroku domowej roboty czekoladę. Czekolada w Indiach jest rzadkim zjawiskiem ze względu na wysokie temperatury znacznie utrudniające jej przechowywanie. W sklepach można ew. dostać (dość drogie) importowane wyroby Cadburry trzymane w małych lodóweczkach, ale nigdzie wcześniej nie spotkaliśmy lokalnych wyrobów. Czekolady na osłodzenie sobie kolejnych zawodów związanych z kupowaniem tabletu najedliśmy się co nie miara…

Okazało się bowiem, że przesyłka do Ooty większości znalezionych przez nas on-line egzemplarzy potrwa ok. 14 dni…gdyby jeszcze było tu choć trochę cieplej/ładniej/ciekawej! Zdecydowanie nie podobała nam się wizja spędzenia tu nadchodzących 2 tygodni.

Plaże Varkali

Od poznanych w Mombaju Urshki i Gregora usłyszeliśmy dobre słowa o nadmorskiej Varkali – że ładnie, że klify, że super plaża, że turystycznie, ale do zniesienia. Szybka decyzja – jedziemy! Wiemy, że może być ciężko z noclegami – jest 28.12 i zbliża się sylwestrowe szaleństwo, ale co tam! Mamy namiot i spanie na plaży nam nie straszne.

Dla odmiany po Ooty, Varkala przerosła nasze oczekiwania: czerwień stromych klifów, błękit morza i czysta plaża – cudnie! Możemy tu czekać na Nexusa choćby i do końca wizy 🙂

A miało być tak pięknie…

Wydawało nam się, że mamy już wszystko: wybrany skrupulatnie produkt na eBay’u, sprawdzony sprzedawca, dobra cena i ‘nakarmiona’ karta kredytowa. Logujemy się, przechodzimy do płatności i …wyskakuje błąd. Próbujemy jeszcze raz, dwa, trzy – efekt za każdym razem taki sam. Piszemy maila do eBay’a z pytaniem, co może być powodem takiej sytuacji. Dostajemy na drugi dzień odpowiedź:

„Bardzo nam przykro, ale nie będziecie w stanie użyć polskiej karty. To znany nam problem i pracujemy nad jego rozwiązaniem. Na chwilę obecną radzimy jednak użyć hinduskiej karty np. jakiegoś Waszego znajomego.”

Jasne, bo każdy Hindus wprost marzy o tym, żeby dać nam swoją kartę kredytową! Michał nie dał za wygraną i zaczął wyłuszczać szczegóły naszego problemu chłopakowi obsługującemu kafejkę i agencję turystyczną w jednym. Chwilę później uzgodnili, że za 600 RS prowizji Sarath użyczy nam swojej karty.

– Tylko dziś już nie da rady, bo nie mam środków na koncie. Przynieście jutro rano gotówkę, pojadę wpłacić do banku i godzinę później będziecie mogli już użyć karty, ok?
– No dobrze, tylko czy zdąrzymy przed 12? Zależy nam na tym, bo zamówienia złożone przed południem są realizowane tego samego dnia.
– Ok, nie ma problemu 🙂

Wieczór spędziliśmy w bardzo miłym towarzystwie chłopaków poznanych przy okazji wizyty w Parku Narodowym. Właśnie przyjechali do Varkali i siedząc na kawie wyłapali nas jakimś cudem z tłumu turystów. Ciągnęliśmy ich za język, jak tylko się dało, bo bardzo ciekawiło nas ich spojrzenie na współczesne Indie. Obaj mieli po 22-23 lata, studia licencjackie za sobą i od niedawna pracowali w firmach zajmujących się aplikacjami mobilnymi. Zapytani o kasty, klasycznie opowiedzieli o podstawowym podziale na kapłanów (bramini), żołnierzy/administratorów, robotników i będących niejako poza kastami warstwą niedotykalnych. Dla nich podziały te nie mają już większego znaczenia, ale przyznają, że poślubić woleliby kogoś za swojej grupy.

– Popatrzcie na to tak: hinduizm to ogromny worek różnych zwyczajów i wierzeń, każda społeczność ma jakieś swoje, czasem bardzo odmienne, tradycje. Ja np. jestem jainem, co oznacza, że nie jem mięsa, ryb, jajek, niektórych warzyw, nie piję alkoholu. Gdyby moja żona była z innej kasy i nawet sporadycznie piłaby np. wino, to dla mnie byłby to duży problem. Trudno też byłoby zorganizować kwestię gotowania i obchodzenia świąt. Jeśli poślubię dziewczynę ze swojej społeczności to wiem, że przynajmniej na tym tle nie będzie między nami nieporozumień.

– Ok, ma to jakiś sens. Dalej jednak nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś miałby za mnie wybrać mi partnera na resztę życia.

– To się powoli zmienia. Nie jest zresztą tak, że zupełnie nie masz na nic wpływu. Nasi dziadkowie pewnie poznali się dopiero w dniu ślubu, nasi rodzice mieli okazję zobaczyć się, choć pewnie nie pozwolono im na rozmowę. Teraz młodzi mają czasem i godzinę na rozmowę, zanim podejmą decyzję. Bo ona zawsze do Ciebie należy i masz prawo powiedzieć ‘nie’, jeśli coś ci nie pasuje. Jeśli jednak już się zadeklarowałeś, to bardzo źle jest to odbierane, jeśli później zmienisz zdanie. Zdarzają się też oczywiście małżeństwa zupełnie nie aranżowane, z miłości, ale to raczej dzieje się w dużych miastach.

– I co, podoba Wam się taki system?

– Jak byłem młodszy, to bardzo mi się to nie podobało. Teraz myślę, że to wcale nie jest takie złe, że rodzina pomaga znaleźć kogoś odpowiedniego dla Ciebie. Chciałbym jednak, żeby nasze społeczeństwo dawało wybór i na równi akceptowało śluby aranżowane i te zawierane z miłości. Tak jeszcze niestety nie jest…

Z ciekawostek, których dowiedzieliśmy się jeszcze tego wieczora:

– studia w Indiach są równie mocno przeładowane teorią, jak nasze polskie, a i egzaminy wyglądają do złudzenia podobnie (wymień 1200 cech zjawiska X),

– studenci w Indiach nie pracują – uznaje się bowiem, że jest to czas, który w 100% należy poświęcić nauce a i ciężko byłoby im znaleźć jakieś odpowiednie zajecie: dorywcze prace na budowie czy w knajpkach/sklepach nie wchodzą w grę, bo większość z nich usługiwanie komuś traktuje jako zajęcie poniżej swojej godności – czyli niby kasty już nie grają roli, ale…

Raniutko pobiegliśmy do bankomatu po gotówkę dla Saratha. Na cały rejon plaży w Varkali bankomat jest jeden, a turystów cała masa, nic więc dziwnego, że maszyna szybko pustoszeje i nam oznajmiła, że pieniążków brak. Nie zarażeni podjechaliśmy autobusem do centrum wioski, gdzie bankomatów ci pod dostatkiem, ale dopiero trzecią maszynę z rzędu udało nam się nakłonić do współpracy. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy wypluła z siebie trzecią transzę – nie byliśmy pewni czy dzienny limit karty nas nie przyblokuje. Szybki powrót, przekazanie gotówki za pokwitowaniem i dostajemy od Saratha kartę z instrukcją żeby z jej użyciem wstrzymać się jeszcze z godzinę.

Odczekujemy swoje, logujemy się do eBay’a, przechodzimy do płatności a tu system prosi nas jakieś hasło jednorazowe, które Sarath powinien dostać na swoją komórkę, a o którym nie ma on zielonego pojęcia (użyczona karta była przedpłaconą kartą Maestro bez daty ważności, stąd wymóg dodatkowego zabezpieczenia hasłem jednorazowym przy płatności on-line). Dwie godziny później, po wyczerpaniu wszelkich przychodzących nam do głowy sposobów na wygenerowanie upragnionego hasła i po konsultacjach telefonicznych z bankiem ustalamy, że Sarath pojedzie jutro do oddziału zarejestrować swój numer telefonu i jutro wszystko powinno już pójść gładko.

Liczymy, że uda się wszystko załatwić do południa i paczka wyjdzie tego samego dnia. Niestety, bank każe czekać do 14, żeby system zarejestrował wprowadzony numer telefonu. Trudno – najważniejsze, żeby się w końcu udało!

Popołudniem wchodzimy do kafejki, dostajemy kartę od Saratha i przy stoliczku czekamy chwilę na wolny komputer. W końcu coś się zwalnia i powtarzamy procedurę z wczoraj. Sarath upewnia się, że wszystko ok:

– Macie kartę, prawda?
– No tak, tu leż…ała…

Rozglądamy się dookoła, ale po karcie nie ma śladu…

– Przecież położyłam ją obok klawiatury, tylko my tu siedzieliśmy, nikt przez ten czas nie wszedł ani nie wyszedł z kafejki! Nie mogła się tak po prostu rozpłynąć w powietrzu!
– Ja chyba śnię… to się nie dzieje na prawdę…

Pod biurkiem, przy którym siedzieliśmy upchnięty był duży (ok. 120 l.) worek na śmieci.

– Musiała tam wpaść – mówię, jednocześnie zaglądając z nadzieją do środka.

Sarath był jednak szybszy – wyszarpał worek na środek pomieszczenia i zaczął nim potrząsać nerwowo.

– Nie ma.
– Musi tam być, nie ma innej możliwości!
– Ale nie ma jej tam. Jadę do banku, może tam została.

Nie zdążyliśmy go przekonać, że przecież dał nam kartę do ręki, więc w banku to jej na pewno nie znajdzie. Nie dając za wygraną, zaczęłam sukcesywnie przetrzepywać zawartość worka, przerzucając kolejne partie śmieci do kartonowego pudła. Karta znalazła się po 15 minutach na samym jego dnie…musiała tam opaść podczas energicznego potrząsania workiem przez Saratha.

Odnalezienie karty niewiele nam jednak pomogło. Bank najwidoczniej wciąż nie zarejestrował telefonu i uzyskanie hasła nadal było niemożliwe. Zrezygnowany Sarath sięgnął do portfela i wręczył nam inną kartę:

– Spróbujcie tą.

Visa! Najzwyklejsza Visa! Miał ją cały czas, mogliśmy to wszystko mieć za sobą już kilka dni temu… Z Visa, jak się możecie domyślić, wszystko poszło sprawnie i 5 minut później otrzymaliśmy mailem potwierdzenie opłacenia naszego zamówienia. Zgodnie z naszymi ustaleniami ze sprzedawcą, jutro dostaniemy maila z numerem przesyłki a paczka powinna dotrzeć maksymalnie 4 dni później.

– Wiesz co, jak zgubiliśmy tą kartę, to przez moment miałam wrażenie, że wszechświat stara się nam coś powiedzieć…
– Nie kupujcie? 😉 Na szczęście jednak wszystko się udało – może z końcem roku skończą się też nasze problemy z kupowaniem Nexusa?
– Oby! To co, gdzie idziemy na sylwestrową kolację?

Wszechświat jednak chciał nam coś powiedzieć…

Na drugi dzień, zamiast maila z numerem przesyłki, dostaliśmy wiadomość, że eBay zablokował konto sprzedawcy za naruszenie regulaminu. Gość w mailu przeprosił nas za kłopot, potwierdził, że nie będzie w stanie zrealizować zamówienia i pocieszył, że przecież dostaniemy zwrot pieniędzy… Jakoś niespecjalnie nas to radowało. Tyle trudu i zachodu poszło na marne, kasa utknęła gdzieś w wirtualnym świecie a z kupowaniem Nexusa po 2 tygodniach wróciliśmy do punktu wyjścia. Pięknie się ten nowy rok dla nas zaczyna!

Na drugi dzień eBay wyjaśnił nam, ze procedura refundacji jest dosyć złożona, obwarowana zabezpieczeniami i potrwa łącznie ok. 2 tygodni. Co jeszcze bardziej kłopotliwe dla nas, pieniądze zostaną automatycznie przelane na konto Saratha i nie ma szans, żeby było inaczej. Sarath na szczęście nie wypiera się niczego i z wypisanymi współczuciem na twarzy wystawia nam pisemne potwierdzenie, że jak tylko przelew dotrze to zwróci nam pieniądze. Potrącając należną prowizję, oczywiście.

Uspokojeni, że pieniądze nie przepadły, postanawiamy dać jeszcze jedną szansę sklepom Asusa i obdzwaniamy okolicznych przedstawicieli. Okazuje się, że w Kochi, oddalonym o cztery godziny jazdy pociągiem, gdzie i tak planowaliśmy zawitać, mają urządzonko dostępne od ręki! Jedziemy!

Kochi nas nie zachwyciło, ale najważniejsze, że wycieczka pod wskazany nam przez telefon adres zakończyła się pełnym sukcesem 🙂 Sklep faktycznie miał Nexusa na stanie i 15 minut później trzymaliśmy upragnione pudełeczko w rękach. Co prawda droższe, w bardziej wypasionej, 32GB wersji z opcją korzystania z Internetu za pomocą karty SIM, ale nie miało to już dla nas najmniejszego znaczenia.

Cała historia nauczyła nas, że prostota rozwiązania jest znacznie bardziej opłacalna – tą samą wersję Nexusa mogliśmy kupić niemal na początku całej przygody w Bangalore. Nasza chęć zaoszczędzenia zaowocowała masą komplikacji, a i ostateczny koszt przez prowizje Saratha i wypłaty z bankomatu wcale nie był dużo niższy. A na zwrot pieniędzy wciąż czekamy…