Bo na plaży fajnie jest

Z Mumbaju uciekliśmy na opustoszałe plaże Konkan Coast. Ucieczka prosta nie była – najpierw Ankur (żona naszego hosta) podrzuciła nas samochodem na stację kolei podmiejskiej. Pociąg zabrał nas do centrum, gdzie przesiedliśmy się na taksówkę do Gateway of India. Stąd odpływają promy do Mandvy – jednej z 1-szych nadmorskich miejscowości pod Mumbajem. W Mandvie czekał na nas autobus do Alibagu, ale to też jeszcze nie był koniec, a jedynie punkt przesiadkowy na kolejny autobus do Kashidu. Kashid to maleńka wioska z przyjemną plażą, która pustoszała po zmroku, co pozwoliło nam spokojnie rozbić namiot.

Następnym przystankiem był Murud – miejscowość znacznie większa od Kashidu, ale pozbawiona turystycznego tłoku – spacer pustą plażą, mleko pite przez rurkę ze świeżo rozłupanego kokosa i palmy dookoła sprawiły, że poczuliśmy się jak na prawdziwych wakacjach. Rano ruszyliśmy dalej na południe, mijając po drodze Janjirę – fortecę wzniesioną pośrodku morza. Niedostępny fort nigdy nie został podbity przez wroga, uległ jednak połączonym siłom czasu i przyrody. Noc spędziliśmy w Harihareshwarze – zabita dechami dziura przyciąga hinduskich turystów świątynką, która nas mocno rozczarowała. Plaża za to okazała się być najładniejszą z tych, które do tej pory odwiedziliśmy. Pustki na niej panujące pozwoliły Michałowi wykąpać się nago w morzu, a po zachodzie słońca znów rozłożyliśmy nasz namiocik na piasku.

Poranne bieganie, wizyta w świątyni i ruszamy dalej – w Goa czeka już na nas Cihan, nasz turecki przyjaciel ze Stambułu, z którym próbujemy się od 2 tygodni spotkać w Indiach. Autobus, prom, riksza, kolejne autobusy i w końcu docieramy na stację kolejową w Ratnagiri. Stąd droga wydaje się już być prosta – pociąg ma wysadzić nas w Madgaonie, skąd autobusikami dotrzeć mamy do Calangute, gdzie zadekował się Cihan. Pan w okienku na stacji udziela nam informacji, że w Madgaonie będziemy o 10 rano, mamy więc całą noc w pociągu na odespanie całodziennej tułaczki. Budzimy się około 6 całkiem wyspani i powoli zaczyna do nas docierać, że coś tu jest mocno nie tak. Niemożliwe, żebyśmy 350 km dzielące nas od Madgaonu mieli pokonać w 13h…

Michał wyciąga przewodnik z mapą i pyta siedzącego obok chłopaka:

– Przepraszam, jesteśmy jeszcze w Goa, czy już w Karnatace?

– W Karnatace, dojeżdżamy do Mangalore.

Madgaon i Mangalore wymawiane przez Hindusów brzmią bardzo podobnie, więc dzięki zamieszaniu i naszej nieprzytomności poprzedniego wieczora przejeżdżamy naszą stację o bagatela 350 km – zamiast w północnej części Goa jesteśmy w południowej Karnatace.

No nic to, trza się wrócić… nie jest to jednak takie łatwe, bo połączenia są wybitnie kiepskie i czasochłonne. Zmordowani, głodni i desperacko potrzebujący prysznica, późnym wieczorem docieramy do Calangute. Atakuje nas masa dźwięków, napiera tłum ruskich turystów i opary alkoholu. Ciężko nam ogarnąć co my tu właściwie robimy – przecież to jakiś koszmar! A tak, Cihan… no nic, zostaniemy 1 noc i uciekamy stąd!